Historia życia Marka Serafina jest tak samo ciekawa, jak historia bawołów w gospodarstwie… Pochodzi z małopolskiej wsi położonej koło Tarnowa. Tam dziadek hodował konie. Jako młody chłopak wyjechał do Stanów "za chlebem", gdzie zarabiał, kryjąc dachy. Wrócił w latach 80. z wizją własnego gospodarstwa. Dwa lata szukał swojego miejsca na Ziemi – chciał hodować krowy i prowadzić agroturystykę. Znalazł je niewielkim Szczycienku – malowniczej wsi niedaleko Drawska. Na początek kupił 28 ha. Z biegiem czasu ziemi przybywało – dziś ma 1300 ha, z czego ponad 80% to pastwiska. Reszta to lasy, nieużytki, zakrzaczenia, sady i ogrody. Zmieniał się i rozwijał również profil hodowli – krowy mleczne, mięsne, konie, a w końcu bawoły. Przez chwilę były nawet cztery bizony – korzeniami pochodziły od Andrzeja Leppera, a zakupione od właściciela wioski indiańskiej, której były atrakcją. Dość szybko padły, prawdopodobnie przez to, że były kojarzone w pokrewieństwie.
– Jakiekolwiek zabiegi czy nawet przewiezienie zwierząt i załadunek w przypadku bizonów jest zdecydowanie trudniejsze. To zwierzęta nieobliczalne, które walczą nawet na wpół uśpione. Nie dają się złapać na linkę czy lasso. Na szczęście zanim coś złego się wydarzyło, problem sam się rozwiązał – przyznaje Marek Serafin.
Pierwsze były krowy mleczne
Marek Serafin zaczynał od krów mlecznych. Nabywając pierwsze hektary, kupił też budynek mieszkalny z oborą i stodołą. Na początku było 15 krów (szybko dokupił 15 jałówek z OHZ) o imponującej – jak na tamte czasy – wydajności 5–6 tys. kg mleka.
Gospodarz po pobycie w USA umiał liczyć, obserwować i wyciągać wnioski.
– Krowy karmione paszą wyprodukowaną dużym nakładem kosztów i sił, czyli kiszonką z kukurydzy, dawały mniej mleka, niż wypuszczone wiosną na trawę. Z dnia na dzień ilość udojonego mleka potrafiła skoczyć o 100%.
Hodowca rezygnuje więc z chowu intensywnego na rzecz ekstensywnego – przez ok. 15 lat – doi 80 do 100 krów, uzyskując wydajność roczną ok. 4,5 tys. kg od sztuki. Najwięcej mleka jest wiosną i latem, potem ilość stopniowo spada i na zimę krowy są zasuszane, ale nie na 2, lecz na 4 miesiące.
– Kosztów praktycznie nie miałem – krowy chodziły na pastwisku (zimą dostawały tam siano), gdy chciały, wchodziły do obory na głębokiej ściółce. Dwa razy dziennie przychodziły do dojarni na dój.
Zwierzętom krzywda się nie działa, za to problemy były z władzami. A wszystko przez donosy, że zimą krowy stoją na polu (to lata 80. i 90.!).
– Byłem pierwszy w okolicy, który wypuścił zwierzęta na zewnątrz i pionierem wolnego chowu – śmieje się nasz rozmówca. Interweniowała telewizja, animalsi, urzędnicy z gminy, policja, weterynaria. Na szczęście wojewódzki lekarz weterynarii nie dopatrzył się uchybień – zwierzęta nie miały oznak wychłodzenia, miały stały dostęp do paszy i wody.
... a potem hodowla koni
Konie w gospodarstwie nie pojawiły się przypadkiem. Krowy korzystały z naturalnego wodopoju, trzeba je było jakoś przeganiać. Na piechotę było trudno, więc hodowca wymyślił, że kupi dwa wierzchowce do roboty. Po pierwszych dwóch nabrał ochoty na więcej, bo warunki sprzyjały.
Pierwsze klacze pochodziły ze Stadniny Koni w Nowielicach. Ówczesny jej dyrektor doradził naszemu rozmówcy tzw. wolny chów. Czyli cała doba na polu i w lasach, a w razie czego wiata do ochrony przed słońcem, wiatrem i deszczem.
– Pomysł miał sens, praktykę miałem już z krowami mlecznymi. Dobrze wiedziałem, że po zimie spędzonej na dworze krowy wiosną były w znacznie lepszej kondycji niż po zimie w oborze – wspomina nasz rozmówca.
Hodowla krów mlecznych coraz mniej opłacalna
W miarę jak koni przybywało, hodowla krów mlecznych stawała się coraz mniej opłacalna. Kiedy PGR-y upadały, Marek Serafin liczył, że cena mleka wreszcie będzie godziwa.
– Nie była i nie jest do tej pory – podsumowuje nasz rozmówca, dodając, że po przeliczeniu dochodu z mleka ledwo starczało na opłacenie pracowników. Dla niego zostawały problemy.
Gwoździem do trumny okazała się białaczka – na 100 sztuk 13 było pozytywnych. Po roku wynik jeszcze gorszy – już 70 na 100 (krew pobierano tą samą igłą). To przyspieszyło decyzję o likwidacji stada – około 2000 roku krowy mleczne zniknęły ze Szczycienka. Została kwota mleczna, którą w 2004 roku udało się z zyskiem sprzedać.
Na tak dużym areale potrzebna jest albo dobra kosiarka, albo… bydło. Gospodarz wybrał to drugie. Od nowa powstało więc stado, tym razem mięsne.
– Od okolicznych rolników kupowałem limousine, highlandy, galloway oraz krzyżówki ras mięsnych z mlecznymi. Pojedynczo, po kilka, by nie generować kosztów transportu. Stado rozrosło się znacznie i utrzymywane jest w stanie dzikim, na ekologicznych pastwiskach – sezon wyłącznie pastwisko, woda, lizawka. Zimą siano.
– Bardziej eko się nie da – podkreśla gospodarz. Krycie jest naturalne, cielęta od matek odsadzają się też same.
Czas na bawoły wodne
– Mimo utworzenia stada bydła mięsnego, wciąż potrzebowałem żywych kosiarek. Wtedy zobaczyłem ogłoszenie z Wielkopolski – jedyny hodowca bawołów wodnych w Polsce chciał sprzedać swoje stado. W 2015 roku do Szczycienka przybyły 23 sztuki. Od tego czasu stado powiększyło się o 100% – mówi Marek Serafin.
Bawola rodzina wciąż się rozrasta – samice zostają, byki, aby uniknąć chowu wsobnego, są wymieniane lub sprzedawane. Stadu przewodzi najstarsza lub najsilniejsza samica. Jałówki są gotowe do rozrodu już w wieku 18 miesięcy. Cielęta rodzą się małe (25–35 kg), ale na tłustym mleku błyskawicznie rosną.
Dieta bawola jest identyczna, jak dla bydła mięsnego – trawa latem, siano zimą, sól i woda. Do tej ostatniej mają nieograniczony dostęp – na 100-ha bawolim pastwisku honorowe miejsce zajmuje 20-ha jezioro. To ulubione miejsce bawołów podczas upałów – tam piją, pływają, a nawet nurkują.
Hodowla bawołów jest doskonałą alternatywą na trudne tereny – podmokłe łąki, moczary, zakrzaczenia. Bawoły nie są wybredne – zjedzą chwasty, zioła i stwardniałe badyle. Jeśli teren jest odpowiednio duży, nie potrzeba nawet słomy do podścielenia. Bo bawół, mimo że w nazwie wodny, nie lubi leżeć na mokrym.
Choć przypominają krowę, nie należą do rodzaju bydło (ciąża trwa dłużej – 11 miesięcy). Czyli ustawowo – nie ma do nich żadnych dopłat. Żyją znacznie dłużej niż krowy – nawet do 50 lat. Dość łatwo je oswoić i są bardziej przewidywalne niż mamki mięsne, ale bywają niebezpieczne.
W planach gospodarz ma pozyskiwanie mleka od bawolic. Na razie pomysł jest zawieszony, bo nie udało się znaleźć chętnych do doju.