Urlop w gazdówce bez pieczonego barana?! W górach nie znajdziesz chyba lepszego cymesu. A na wczasach, jak to na wczasach – zazwyczaj mniej ściskamy portfele, lubimy sobie popuścić pasa, pozwalając na rozmaite frykasy. Potem wracamy do domu, zwykle z wałówką – specjałami. Częstujemy nimi potem sąsiadów i krewnych, zapełniamy nasze lodówki. Mamy zapasy znakomitego, kulinarnego, świeżego surowca, który jeszcze długo potem będzie nam pachniał jakże udanym urlopem.
Zarobił gazda, my zaspokoiliśmy żądze naszych wybrednych podniebień, zacnym jadłem podzieliliśmy się jeszcze z bliźnimi. Tak proste, a jak przyjemne – chciałoby się rzec, że tak było od zawsze. Ale się skończyło. Kiedy? W 2004 r., po wejściu Polski do UE. Właśnie wtedy urzędnicy nałożyli na nas biurokratyczne, absurdalne pęta, dotyczące jadła wprost z gospodarstwa. Oberwała i baranina.
Z baranem „w tę i we w tę”
Jesteśmy u Marii i Marcina Trebuniów w Bańskiej Wyżnej, w gminie Szaflary w pow. nowosądeckim.
– Barana nie wolno mi ubić w gospodarstwie, nawet na własne potrzeby. Muszę z nim jechać do ubojni w Starym Bystrym, które leży 20 km ode mnie. Wynajmuję więc samochód do przewozu zwierząt –czasami umawiamy się w kilku, żeby było taniej. Za ubicie jednej sztuki płacę 40 zł. Tuszę odbieram dopiero nazajutrz – opowiada gazda, który tym oto sposobem traci dwie dniówki plus 100 zł (wspomniane 40 zł plus koszty podwójnego transportu), czyli połowę (!) wartości owcy, bo ta jest warta około 200 zł. as