Bydła muszą pilnować niemal przez okrągłą dobę, a na noc spędzać do wiaty ogrodzonej gęstą, tzw. leśną siatką o wysokości 2 m. A jeszcze do niedawna pojedyncze młode sztuki podbierane były z pastwiska tylko jesienią, wieczorem – zanim spędzili je do budynku. To nie będzie wilcza opowieść z głębokich Bieszczadów. O dziwo, jesteśmy niemal na przedmieściach Sanoka, w gospodarstwie Renaty i Mariusza Demkowskich we wsi Zahutyń w gminie Zagórz (woj. podkarpackie), którzy utrzymują 38 mamek ras mięsnych i ich krzyżówek wraz z przychówkiem, łącznie 82 sztuki. Gospodarstwo formalnie składa się niemal w całości z porozrzucanych dzierżaw – do najdalszego pastwiska należy codziennie przeganiać inwentarz na odległość 3 km w jedną stronę (więcej o gospodarstwie w lipcowym programie specjalnym top Bydło na str. 30).
Ciągnik nie jest im straszny
– Wieczorem wataha odseparowała od stada 7 jałóweczek i przegnała je zmyślnie w zakrzaczenia. Całe szczęście, że byłem w pobliżu i dostrzegłem ubytek w stadzie– relacjonuje gospodarz swoje pierwsze starcie z wilkami, które miało miejsce jesienią 2008 r.
Krowy były spłoszone, ryczały. Demkowski zauważył przerwę w elektrycznym ogrodzeniu. Wnet wrócił po ciągnik i właśnie nim wszczął poszukiwania cieląt. Znalazł je po tropach. Zbiły się w kupę, a wokół nich drapieżniki utworzyły krąg. Nie bały się warkotu ciągnika, jego sygnału dźwiękowego, nie odpuszczały.
– Uratowali nas ludzie z wioski, którzy słysząc rejwach przybyli na pastwisko – wilki zwiększyły promień kręgu, nie uciekały jednak, tylko obserwowały z krzaków. Jedna jałówka charczała ze zranioną krtanią, inne były odrapane i pogryzione. Wataha poczuła krew, nie chciała oddać zdobyczy – opowiada rolnik. Ostatecznie pomogła fuzja myśliwego, którego przez telefon wezwał Demkowski. Gdy tylko myśliwy wydobył dwururkę, drapieżniki znikły.
– Zranioną sztukę przywiozłem przyczepką do gospodarstwa, poranionym i podrapanym podawałem przez 3 dni antybiotyki. Najbardziej zranione opatrzyłem, tej z poharataną krtanią podawaliśmy kroplówki i płyny. Po miesiącu doszła do siebie, a potem była jedną z najbardziej mlecznych i opiekuńczych matek, ale nie ryczy – to skutki poharatanej krtani – opowiada gospodarz.
Od tamtej pory problem z drapieżnikami powtarzał się każdej jesieni. Podchodziły do stada, wpadały pojedynczo, rozganiały rogate kręgi, raniły i drapały młodzież, bo to najłatwiejsza i najsmaczniejsza zdobycz. Teraz atakują już od wiosny, w biały dzień, są coraz bardziej zuchwałe, podchodzą pod ludzkie obejścia, traktując je jako już swoje rewiry.