Do fortu jedziemy na słoniach indyjskich. Zwierzęta karnie czekają bok w bok w szyku u podnóża fortu. Każdy „kierowca” i zarazem właściciel słonia, podjeżdża pod platformę, z której na „wierzchowca” wsiada po dwóch turystów. Później w słonim tempie idziemy słoniową drogą pod górę.
Amber Fort to bardzo duży obiekt, na który składają się – jak w każdym zamku bywało, kolejne poziomy użytkowe. Im wyżej, tym bogaciej i dla węższego kręgu osób był on dostępny. Poziomy oddzielone są od siebie wąskimi przejściami, które w przeszłości miały utrudnić ewentualnym agresorom dotarcie do wyższych partii. Zwiedzamy poszczególne podwórce, ale najwięcej czasu spędzamy na poziomie średnim. Tu bowiem maharadża utrzymywał swój harem. Kobiet było wiele, a do tego dochodziło 12 żon. Ciekawe rozwiązana stosowano do schładzania pałacu. Wielość krużganków tworzyła cień i przeciągi. W najzacniejszej części pomieszczeń na ażurowe marmurowe kraty lała się woda; parując i studząc się w przeciągu, oddawała chłód do pomieszczenia. Stosowano też drewniane żaluzje, polewane wodą lub kurtyny wodne. Wykorzystana tak woda płynęła do wewnętrznych podwórców, zasilając fontanny i ogrody. Skąd woda na górnych piętrach pałacu, skoro wokół suche góry i latem upał sięgający do 40-50 st. C? Proste: wnosiły ją do górnych zbiorników na swych grzbietach słonie. Nad obsługą pałacu pracowały setki ludzi z najniższych kast.
Po zwiedzaniu schodzimy z fortu inną drogą. Zaglądamy też do gospodarstwa utrzymującego słonie. Znajduje się ono w samym centrum miasta, w ciasnej zabudowie. Tu mieszka kilka rodzin, które w „stajniach” utrzymują zwierzęta. Każda rodzina ma po 2-3 słonie. Utrzymuje się z nich, dochowuje się młodych zwierząt. Jeszcze 5 letni słonik jest uważany za dziecko, bo widać, że zachowuje się jak brzdąc, choć zmiażdżyć może już samochód. Słoń zaczyna pracować w wieku 15 lat, a żyć może nawet 100 lat. Żywi się łodygami trzciny cukrowej, którą przeżuwa i nie strawioną – ze względu na brak enzymu celulazy – wydala. Łajno jest więc cennym źródłem celulozy i jest sprzedawane do papierni.
Po południu zwierzamy warsztat tkacki. Wytwarza się tu dywany wełniane. Warunki są bardzo prymitywne; na osnowie ręcznie tka się z wełny, bawełny, jedwabiu. Robota mrówcza. Palce tkaczy pracują z niesamowitą szybkością, wiążąc w ósemkę kolejne porcje wełny. Jeden dywan tka się od 3 miesięcy do 3 lat! Wzory są bardzo skomplikowane, iście wschodnie, ale tkacze mają je w pamięci, gdyż od dziecka przyuczeni są do tego zawodu. Po utkaniu dywan od spodu jest przypalany ogniem, następnie prany, suszony i strzyżony. Niewłaściwe strzyżenie może zepsuć dywan. W warsztacie, w którym byliśmy, sprzedaje się też dywany. Nas dosłownie nimi zarzucono, ale było na co popatrzeć. Naprawdę piękne wyroby; ba – istne dzieła sztuki. Ceny wyjściowe tradycyjnej wielkości dywanów 2,5 x 3 m zaczynały się od 1000 USD.
– Sir, przysłać panu do Europy ten czy tamten dywan? Proszę zobaczyć, jak nasz wyrób zmienia kolor w zależności od padania promieni światła. O, zwłaszcza ten: dywan jedwabny. Rarytas! Dla pana, sir, specjalna oferta – mówi do nas sprzedawca i rzuca cenę, która z nóg zwaliłaby… słonia. pł
Fot. Łuczak
Zapraszamy do czytania kolejnych naszych relacji – a dla zainteresowanych widokami z Indii – zdjęcia w Galerii.
Na Jedwabnym Szlaku. Przejazd do Mandawy
Sam na sam ze świętymi szczurami