Dziś mija 78. rocznica wybuchu II wojny światowej. Wszyscy wiemy z lekcji historii, jak wyglądał ten dzień niemal na pamięć. Tymczasem wojna dotknęła także zwykłych ludzi, również na wsiach. Przez cały okres wojny pacyfikowane były doszczętnie wioski. Gdy hitlerowcy otrzymywali donos, że na jakieś wsi lub w miasteczku może być antyniemiecka konspiracja, potrafili spalić całą wieś lub zebrać wszystkich mężczyzn i ich rozstrzelać lub powiesić na pobliskim rynku. Zabierali płody rolne, konie, bryczki, rowery, wszystko, co mogło im się przydać.
Niemieckie rewizje domów na wsiach, jeśli nawet nie kończyły się zabiciem jakiegoś rolnika lub wywiezieniem całej rodziny w głąb Niemiec na roboty lub do getta, to zawsze polegały na zabieraniu (zazwyczaj siłą) wszystkiego, co w chałupie mogło być – jaj, słoniny, mąki, mleka, mięsa. Choć często nawet tego po prostu nie było i rolnicy w strachu o swoje rodziny oddawali ostatnie pożywienie, by ich zadowolić i ocaleć. Z kolei nocami do okien stukali partyzanci po jakąś strawę, szczególnie zimą trudno było im przeżyć. Ludzie jedli nadgniłe ziemniaki. Matka dzieciom gotowała rzemienie, bo dzieciom pachniały mięsem. Niemowlęta ssały je z głodu… Nie było czym orać w polu, bo konie zarekwirowali okupanci, a jedynym plonem były na przykład buraki. I to w niedużej ilości.
Gdy na niebie robiło się czarno od samolotów i spadających bomb, ludzie w popłochu chowali się w lesie i siedzieli tam nawet kilka dni – starzy i niemowlęta, głodni i wyczerpani strachem. - Wszędzie były trupy - wspominają często starsi.
Pamiętamy o tym, co przeżyli nasi dziadkowie i babcie… To dzięki nim jesteśmy dziś wolni i możemy robić, to co robimy. ag