Wiem, co jem i co sprzedaję – podkreśla Marian Ciśliński, hodowca z Pomorza. Z perspektywy czasu uważam, że założenie sklepu było strzałem w dziesiątkę. Wcześniej zarabiali pośrednicy, teraz choć pracy jest zdecydowanie więcej niż przy samej hodowli, więcej też zostaje w kieszeni – dodaje.
– Moda na wołowinę powoli dociera i do nas, mimo że spożycie nadal jest małe – w granicach 1,5 kg na mieszkańca rocznie. Widać jednak, przynajmniej w naszym sklepie, że propagowanie wołowiny przynosi efekty – twierdzi hodowca.
Początki ćwierć wieku temu:Cieślińscy opasem zajmują się od lat 80. ubiegłego wieku. Kupowali wtedy cielęta od okolicznych rolników, opasali je i sprzedawali. – Biznes się nie kręcił zbyt dobrze – trudno było o dobry materiał do opasu, zwierzęta chorowały, a końcowa cena rozczarowywała – wspomina gospodarz. W 2003 r. podjęli decyzję, by korzystając z programu SAPARD kupić ze szkoły rolniczej w Bolesławowie pierwsze 20 mamek rasy limousine (wtedy za zawrotną cenę – 5 tys. zł/ szt.).
Pomysł na biznes:Wymusiło samo życie. Marian Ciśliński jako hodowca trzody był przyzwyczajony do świńskich górek i dołków oraz do podobnych wahań cen opasów już ponad 25 lat temu. W 1990 r. wpadł na pomysł, by w oddalonym o 50 km Gdańsku otworzyć własny sklep.
– Wiadomo, jak wygląda spożycie mięsa wołowego w Polsce. Sprzedaż samej wołowiny nie wchodziła więc w grę, ale razem z wieprzowiną, której Polacy zjadają prawie 40 kg rocznie oraz wyrobami wg starych receptur, jakoś się udaje – tłumaczy gospodarz. Asortyment mięsny, który stanowi 80% całości, uzupełnia lokalny nabiał, pieczywo oraz inne produkty regionalne.
Jak funkcjonuje wołowo–wieprzowy biznes przeczytacie Państwo w czarwcowym wydaniu „top bydło”.