StoryEditor

"100 lat mojego gospodarstwa" - historia rodziny Neblików z Szonowic

Co wydarzyło się w Szonowicach przez ostatnie 100 lat? Dowiesz się z pracy wyróżnionej w konkursie pamiętnikarskim top agraru, w której Karina Lassak opisała historię rodziny Neblików.
30.05.2018., 15:05h
Treść pracy Kariny Lassak: "100 lat mojego gospodarstwa", czyli cofamy się do codziennego życia rolnika wioski Szonowice do roku 1917. Co się przez ten czas u nas działo? Przeczytajcie sami.

Wspomnienia spisane są na podstawie opowiadań i przekazów jednego z najstarszych mieszkańców małej podraciborskiej wsi Szonowice, Pana Henryka Neblik, w powiecie raciborskim województwie śląskim. Pan Henryk Neblik ma dzisiaj ponad 80 lat. Jego rodzina przybyła na raciborszczyznę spod Nysy około roku 1800. W dniu dzisiejszym na tym samym gospodarstwie, gdzie gospodarzono w latach 1800-1917 w dalszym ciągu działalność rolniczą prowadzi syn Pana Henryka – Bruno Neblik z żoną Teresą i czwórką dzieci. Pan Henryk Neblik w Szonowicach znany jest jako "Hajni" i tym imieniem będziemy się posługiwać w dalszej części wspomnień. 
Historia wsi i jej tradycji rolniczych
Cofnijmy się nieco w czasie – a więc jest rok wyjściowy 1917. Szonowice to wtedy wioska o wdzięcznej nazwie Schőnwitz, co w potocznym tłumaczeniu z jęz. łac. oznaczało "Piękna Wieś". Dlaczego piękna? Otóż - jak relacjonuje pan Hajni - wioska była mała, choć ludniejsza niż w dniu dzisiejszym, liczyła około 400 dusz. Niewielkie gospodarstwa ciągnęły się wzdłuż utwardzonych kamieniem dróg, wszystkie drogi we wsi obsadzone były czereśniami. W okresie wiosennym, kiedy drzewa zakwitały, zapach i widok Szonowic był niemalże bajkowy. Stąd pewnie nazwa wsi. Te czterysta osób zamieszkujących wówczas osadę to: mieszkańcy majątku ziemskiego zlokalizowanego wokół pałacu państwa Wrochem Gelhorn, mieszkańcy folwarku Neuhoff oraz pozostali, w głównej mierze, rolnicy.

Wieś dzieliła się na dwie części: Dorf czyli rolnicy mieszkający na wiosce i gospodarzący na swoich niewielkich rodzinnych gospodarkach oraz Gut czyli majątek ziemski, gdzie prowadzono gospodarkę rolną przy udziale najemnych robotników mieszkających w budynkach wielorodzinnych należących do majątku. Była wówczas w  Szonowicach jeszcze jedna, nieco od wsi oddalona, stara osada o nazwie "Treibhof" czyli "Wygon". Były to niewielkie wzgórza, wzniesienia z całymi połaciami łąk i pastwisk. Tam pędzono do wypasu całe bydło ze wsi. Było to swego rodzaju wspólne, gromadzkie pastwisko wiejskie. Na Wygonie znajdowała się także, już wówczas stara około 100 letnia, osada fryderycjańska. Osada chałupników, czyli tych, którzy prócz kilkuarowej parceli, na której stała chałupa z zabudowaniami gospodarczymi, żadnego innego pola nie posiadali. Nazwa osady pochodziła od króla Fryderyka II. Budowa tej kolonii we wsi realizowana była przez właściciela ziemskiego. Koszt jednej osady gotowej do zasiedlenia wynosił około 180 – 186 talarów, za zagrodę gotową do zasiedlenia. Za oddaną, gotową do zamieszkania osadę właściciel ziemski otrzymywał zwrot kosztów od państwa w wysokości 150 talarów dofinansowania. Warunków było kilka: dom i zabudowania nie mogły być drewniane ale murowane, w skład gospodarstwa standardowo wchodził niewielki budynek mieszkalny, chlew i stodoła zaopatrzone w żywy inwentarz i niewielki skrawek pola. To osadnicy, na obrzeżu wsi otrzymywali za darmo. Byli zobowiązani zamieszkiwania i dbania o gospodarstwo, a po pięciu latach od zasiedlenia raz w roku na św. Marcina kolonista musiał zapłacić czynsz.

Tutaj w Szonowicach zamieszkali przybyli rzemieślnicy parający się: stolarką, kowalstwem, kolarstwem czy ciesielstwem. Takich osad w Szonowicach powstało 20. Osadnicy przybyli do Szonowic pochodzili z różnych stron: Polski, Czech i Prus. Wykorzystując położenie wsi, warunki klimatyczne mieszkańcy wystawili we wsi aż trzy młyny wiatrowe. Jeden z ich wybudowany został przez dziadka Pana Hajnika. W wiosce funkcjonowała karczma, dwie kuźnie, stolarnia, kolarnia, szkoła, poczta, piekarnia, zakład szewski, masarnia, krawiec, mleczarnia, poczta, sklep z artykułami kolonialnymi oraz w okresie późniejszym cegielnia. Jeśli chodzi o produkcję żywności oraz drobne zakłady rzemieślnicze to praktycznie wioska była niezależna. 
Wiejski porządek życia
Jak już wspomniałam wcześniej, społeczność Szonowic podobnie jak w innych wioskach regionu raciborszczyzny tworzył: dwór (majątek ziemski), probostwo (to znajdowało się w sąsiednim Modzurowie) oraz wieś. Dwór to nie tylko państwo mieszkający w pałacyku. To było całe rolne przedsiębiorstwo z wieloma wewnętrznymi prawami i zależnościami. To właściciele ziemscy, ich rodziny rezydujące w pałacu, dworska służba, urzędnicy i robotnicy. Całkiem nieźle rozbudowana struktura i hierarchia. Szonowicki właściciel dóbr Carl Wrochem Gelhorn zatrudniał: ekonoma, prywatnego nauczyciela, sekretarza, kucharza, ogrodnika, pomoce kuchenne, inspektora w majątkach pobocznych, woźnicę, lokaja. Wszyscy musieli się utrzymać z gospodarki na ponad 300 ha ziemi.

Podobnie rzecz się miała z probostwem – nie oznaczało ono samego kościoła z plebanią. Fary to także były małe przedsiębiorstwa rolne produkujące żywność i dające zatrudnienie miejscowej ludności. Kościół posiadał wówczas niemałą własność gruntową, nierzadko połacie lasów. Do uprawy pól potrzebni byli robotnicy, a do obrządku bydła pachołkowie. Kobiety zatrudniane były do posługi na plebanii, przeróbki żywności i usługiwaniu na plebanii. Wieś - jak to wspomina pan Hajni - to przede wszystkim chłopi i drobni rzemieślnicy.

Wśród chłopów byli bogaci, średnio zamożni oraz biedacy, którzy pomimo ciężkiej pracy ledwie wiązali koniec z końcem. Jak mówi mój rozmówca takie rozwarstwienie było we wsi czymś normalnym, nikogo nie dziwiło, nie było źródłem konfliktów. Ludzie byli pogodzeni z pewnym porządkiem rzeczy. W Szonowicach około roku 1917 i w okresie późniejszym indywidualnych gospodarstw rolnych było około 40, nie licząc majątku ziemskiego. Pan Hajni wspomina, że gospodarstwa były małe ich areał to 2-3 ha. We wsi były tylko dwie gospodarki, gdzie tej ziemi było kilka dobrych hektarów.

Każda z grup, warstw społecznych żyła wedle określonego porządku, zasad i praw społeczno – moralnych, które bardzo, bardzo rzadko były przekraczane. Społeczność Szonowic to byli zgodni i spokojni gospodarze oddani swojej ziemi. Niegdyś wioska była jak jeden wielki organizm, gdzie każdy miał do spełnienia swoje funkcje i zadania. Miał każdy swoje przywileje, ale miał także swoje powinności. Ten, kto urodził się w majątku ziemskim musiał się zachowywać stosownie do swojego stanu, jak kto urodził się w chłopskiej chałupie, nie mógł żądać przywilejów dworu. Pałac otoczony był parkiem, a park wysokim parkanem, którego nie wolno było przekraczać.

Tradycją było wspólne pomieszkiwanie wielopokoleniowych rodzin. Dziadkowie mieszkali wspólnie z dziećmi i wnukami. Na starość posiadali tzw. wyłamek (jedna izba) we wspólnej chałupie. Jak długo zdrowie pozwalało, pomagali w pracach na gospodarstwie. Jak się panna wydała za mąż, to jej rolą było pełnić obowiązki gospodyni i matki.
Do prowadzenia gospodarstwa młode dziewczyny przygotowywał przede wszystkim dom rodzinny, ale także funkcjonująca we wsi tzw. "Kochschule". Miejscowa dziedziczka Olga von Wrochem Gelhorn wygospodarowała lokum we wsi, sprowadzała nauczycielki, które uczyły panny prowadzenia domu i gospodarstwa. Tutaj była nauka podstaw krawiectwa, szydełkowania, haftu, zdrowego i gospodarnego żywienia rodziny, uprawy nowych odmian warzyw i kwiatów w przydomowym ogrodzie itd... Panny otrzymywały naukę praktyczną, a także zeszyty i pióra dzięki czemu wszystkie te porady, przepisy kulinarne były skrzętnie zapisywane i zachowały się do dnia dzisiejszego. Kobieta, matka rodziła, wychowywała dzieci, zajmowała się obrządkiem i wykonywaniem lżejszych prac na gospodarstwie. Do jej zadań należała hodowla drobiu, kóz, świń czy krów w zależności od tego, jak wielkie obszarowo i jak liczebne było gospodarstwo.

Kobieta troszczyła się o zapewnienie chleba, masła, wypieków niezbędnych do wyżywienia rodziny. Chłop, rolnik, mąż musiał wykonywać cięższe prace w gospodarstwie, uprawiał pole przy pomocy bydła i prymitywnych narzędzi. Z tych kilku hektarów musiało wystarczyć zboża na mąkę dla całej rodziny, musiało wystarczyć paszy i siana dla bydła no i musiał być jeszcze jakiś grosz, żeby odłożyć na "czarną godzinę". Opłat było niewiele, największa troska to było wyżywienie i odzienie rodziny. Pola nawożono naturalnym zwierzęcym obornikiem, bowiem w każdym gospodarstwie hodowano bydło.

Cały areał upraw i łąk w Szonowicach wynosił około 455ha, na majątek ziemski przypadało ich ponad 300ha. Wieś posiadała gruntów rolnych około 133 ha czyli około 29%. Było tak, że 77% mieszkańców posiadało 29% ziemi. Średnio na gospodarstwo przypadało niewiele, około 3 ha. Jak było ciężko i nie można było wyżywić rodziny, to gospodarz szedł do pomocy w majątku, do pracy w fabryce albo wyjeżdżał za robotą "do światu". Świąt i dni wolnych od pracy było niewiele. Mieszkańcom Szonowic pracującym na gospodarstwach przede wszystkim towarzyszyła ciężka praca, była ona codzienną powinnością. Pracowało się od świtu do zmierzchu, od wiosny do jesieni. Praca była podstawą przetrwania, dawała jedyną możliwość zapewnienia godnego bytu rodzinie i bliskim. 

Drobne rzemiosło nie było zbyt dochodowe i intratne. Większe profity osiągali jedynie młynarze i właściciele cegielni. Jak wynika z kościelnego protokołu wizytacyjnego parafii Modzurów pod koniec XIX wieku we wsi Szonowice żyło 400 osób. Mieszkańcy żyli głównie z rolnictwa. Uprawiali rośliny zbożowe, ziemniaki, buraki pastewne, rzadko cukrowe, w kilku gospodarstwach uprawiano tytoń. Hodowano bydło: krowy, konie i woły oraz trzodę chlewną świnie, owce i kozy. Jak opowiada pan Hajni ludzie żyli skromnie, raczej w niedostatku, ciężko pracując w swych małych gospodarstwach. Urząd we wsi sprawował sołtys, który miał do pomocy dwóch radców. Księgowość sołectwa prowadził nauczyciel miejscowej szkoły. Za porządek publiczny odpowiadał właściciel ziemski. 

Wiejska infrastruktura w okresie międzywojennym
Szonowice to typowa wieś przyuliczna. Zagrody gospodarstw usytuowane były i są po obu stronach drogi wiodącej z Raciborza do Kędzierzyna i Opola. Pan Hajni Neblik wspomina, że chałupy we wsi przed wojną były murowane, pokryte nie strzechą, ale dachówką albo "szibrem" – łupane płytki kamienne. Życie toczyło się w izbie kuchennej, skąd przechodziło się bezpośrednio do obory i stodółki. W kuchni stał zazwyczaj duży piec z piekarnikiem, w którym piekło się chleb i kołacze na święta. Stał stół do spożywania codziennych posiłków, nad stołem haftowany ręcznik, w kącie miska i wiadro z wodą. Niemalże w każdej kuchence stał szezlong do ucinania popołudniowej drzemki. Kuchnia to było centrum rodzinnego życia – jedyne pomieszczenie stale ogrzewane przy okazji gotowania posiłków. Zimą siedziało się w kuchence do późnego wieczora. Pozostałe izby nie były ogrzewane, czasem zaopatrzone były w piec kaflowy ale idąc do snu do łóżka, pod grubą puchową pierzynę, kładło się nagrzaną szamotową cegłę i tyle. A zimy były sromotnie mroźne i śnieżne.

Zazwyczaj cała rodzina spała w jednej izbie. Góra domu służyła przede wszystkim jako skład siana dla bydła na zimę. Wody bieżącej w domach i gospodarstwach nie było do II wojny światowej. Na klepisku przed chałupą była studnia, z której czerpało się wodę dla całego gospodarstwa. W bogatszych domostwach place wykładano cegłą klinkierową albo kamieniem. Tyle o domostwach.

We wsi funkcjonowała szkoła dla przyszłych gospodyń, szkółka – wiejskie przedszkole – odpłatne dla rodziców. Zazwyczaj stać było rodzinę na oddanie do przedszkola tylko jednego dziecka. We wsi mieszkał lekarz. Pracował w miejskim szpitalu, ale za opłatą można się było udać do niego po poradę. Była stacja sióstr św. Zofii czyli mały domek, gdzie mieszkały trzy zakonnice, one prowadziły szkółkę dla dzieci, opiekowały się chorymi po domach, w trudnych przypadkach chorego umieszczało się w stacji pod całodobową opieką zakonnic. Raz w tygodniu do wsi przyjeżdżał dentysta. We wsi była oczywiście karczma, szynk, gdzie toczyło się życie towarzyskie wsi, gdzie organizowano uroczystości wiejskie czy bogatsze wesela. We wsi była oczywiście szkoła z jednym nauczycielem, który nie tylko uczył, ale był także wiejskim urzędnikiem sporządzającym akty stanu cywilnego był także gospodarzem w szkolnym budynku. Zazwyczaj było tak, że posiadał drobne bydło, drób, pasiekę, by utrzymać swoją rodzinę. 

Była także w Szonowicach poczta i remiza strażacka już wiele lat przed wojną. Dużym przedsiębiorstwem była wiejska cegielnia i skład opału. Ale przejdźmy do gospodarstwa rolnego państwa Neblik, on, pan Hajni jak każdy z szonowickich gospodarzy był ochotnikiem w miejscowej OSP. Dobra infrastruktura we wsi to zasługa przede wszystkim sprawnej organizacji i ciężkiej pracy mieszkańców. Przed wojną, a także po II wojnie światowej organizowano roboty wiejskie tzw. "szarwach" z każdego domu, z każdego gospodarstwa jedna osoba miała obowiązek odrobienia określonej ilości godzin robót na mieniu wspólnym. Tym sposobem porządkowano wieś, dbano o infrastrukturę melioracyjną, drogową, przystanki, tym sposobem usuwano zimą śnieg, sprzątano zwały błota po deszczach czy nawałnicach itd.
Klęski, nieurodzaje i epidemie
Życie na wsi nie było łatwe. Pracować trzeba było ciężko, a i to nie było gwarancją dobrobytu czy godnego życia. Na sytuację ludności we wsiach miało wpływ wiele czynników: przemarsze wojsk, działania wojenne, ale także klęski i nieurodzaje. Zdarzały się długie mroźne zimy, po których przychodziły mokre lata albo wielkie posuchy. Co wtedy? Pan Hajni wspomina różne sytuacje, niektóre zna tylko z opowiadań swoich ojców. Lokalne kroniki wspominają straszną klęskę głodu na raciborszczyźnie w okolicach roku 1282 czy tragiczny rok 1408 kiedy to sroga, śnieżna zima trwała nieprzerwanie od listopada do końca maja. Ciężkie zimy, suche czy mokre lata, powodzie, gradobicia i szarańcza niosły ze sobą zniszczenia na polach, spichlerze były puste, a ludzie przymierali głodem niszczeni chorobami.  Lokalne kroniki wspominają także rok 1890 kiedy to na polach obsianych oziminą pojawiła się plaga ślimaków w takiej ilości, że zasiewy w stu procentach zostały zniszczone. Z pól nie było co zbierać. Chleb był wówczas rzadkością, rarytasem i luksusem. Mięso i nabiał jadano tylko w wielkie święta. Jedzono wówczas kasze, groch, żury i kapustę. Gdy było już skrajnie ciężko pozostawała brukiew, rzepa, perz i lebioda. W ślad za niedożywieniem szły choroby i epidemie. Z opowiadań swoich przodków pan Hajni wspomina "morowe powietrze" prawdopodobnie była to dżuma, która dziesiątkowała i ludzi, i bydło. W XIX w w Szonowicach były aż trzy epidemie cholery. Stary przykościelny cmentarz nie mógł pomieścić ofiar kolejnych pomorów. Zmarłych wywożono na wozach poza wieś, zwłoki, osobiste rzeczy palono i chowano w zbiorowych mogiłach poza wsią. Zażegnanie takich epidemii było wówczas bardzo trudne. 
Gospodarstwo i gospodarzenie w okresie międzywojennym i w trakcie wojny
W okresie międzywojennym było ciężko, ale stabilnie. Ludzie pracowali na gospodarkach w pocie czoła, nawet najmniejsze zarobione grosze oszczędzali stale inwestując i polepszając swoje gospodarstwa. Tuż przed wojną, nie wiadomo czemu, czy to za sprawą zmieniającego się klimatu, czy niesprzyjającej koniunktury, we wsi podupadły młyny wiatrowe. Wojny doczekał jedynie młyn państwa Neblików. Rozkwitem i dobrą passą cieszyła się natomiast cegielnia braci Neblik, mleczarnia, piekarnia i sklep z artykułami kolonialnymi. I tak nadeszła II wojna światowa. Tuż przed jej wybuchem w okolicy zaczęto rozlokowywać oddziały wojskowe. Mały oddział żołnierzy zamieszkał w gospodarstwie Josefa Neblika, a na boisku za szkołą regularnie urządzano ćwiczenia bojowe.

Wojna była bardzo trudnym okresem w dziejach gospodarstw rolnych i rodzin w Szonowicach. Nie było gospodarstwa, gdzie by nie przyszedł przydział mobilizacyjny. Walka w Wermachcie nie była kwestią wyboru lub jakiejkolwiek dowolności. Wielu ojców, braci, synów musiało opuścić swoje rodziny, swoje gospodarstwa i w ciągłej obawie o własne życie tułać się po wszystkich frontach Europy, a nawet świata. Dezercja była karana śmiercią, więc wyboru nie było. We wsi zostały kobiety, dzieci i starcy oraz kilku weteranów I wojny światowej. Na barkach kobiet spoczęło całe gospodarzenie i obowiązek utrzymania rodzin. 

Gdy w lutym 1943 do wsi, wielkimi krokami, zbliżał się front, a z nim wojska radzieckie właściciele ziemscy opuścili swoje majątki uciekając na południe do Czech i Bawarii. Przez cztery tygodnie oddziały niemieckie dawały odpór nacierającym Rosjanom. W gospodarstwie i warsztacie kolarskim urządzono prowizoryczny szpital wojskowy, a obok niego wykopano ogromny dół, w którym grzebano poległych. Ci, co jeszcze pozostali we wsi z ogromnym niepokojem obserwowali nocne niebo na wschodzie, gdzie widać już było błyski i huk nadciągającej artylerii. Zostać czy uciekać? Bronić rodzinnej ziemi, czy się poddać? Na jawie i we śnie pojawiały się dylematy, czy obrona kawałka rodzinnej ziemi warta jest życia i czy to coś da? Za oknami mroźna i śnieżna zima, zasypane drogi, przegrupowywane wojska, a w domu gromadka małych dzieci. I co teraz robić? Jak zabrać swój dobytek, dzieci, starców i dające wyżywienie bydło? No i gdzie uciekać? Dylematy zostały przerwane przymusową ewakuacją wszystkich mieszkańców, aż do czeskich Sudic. We wsi pozostało tylko dwóch gospodarzy. W końcu nastąpiła ofensywa i bombardowanie. Na skutek tych działań praktycznie cała wieś legła w gruzach. Wkraczający żołnierze domagali się złota, młodych kobiet i wódki. Do Szonowic mieszkańcy mogli wrócić 20 kwietnia 1945 r. To co zastali przeszło ich najgorsze oczekiwania. Wieś była kompletnie rozszabrowana, zabudowania splądrowane, spalone i rozkradzione. Ci, co powrócili nie zastali ani jednej sztuki żywego inwentarza, wszystkie maszyny służące do prac w gospodarstwach zostały wywiezione. Zapanował wielki głód, nie było jakiegokolwiek zaopatrzenia w żywność. Brakowało niemalże wszystkiego od ziarna zboża na ubraniach skończywszy. W końcu, jak relacjonuje pan Hajni, po wielu staraniach wieś zaopatrzono w dwa konie służące do prac w polu. Krótko po froncie wybuchła epidemia tyfusu oraz zaczęły się przymusowe wysiedlenia. Od kwietnia 1945 r. do września 1945 majątek ziemski w Szonowicach pozostawał bez dozoru i zarządu. 

Na jesieni przybył inspektor Smandek wraz z rodziną i miał się zająć gospodarzeniem na tym majątku. W majątku były wówczas tylko dwa konie wojskowe. W pierwszej kolejności, by dokonać jesiennych zasiewów zorganizowano ludzi do młócenia, a młócono ręcznie, cepami. Za pracę nie było czym płacić, więc wydawano deputat w naturze. Zboże było wówczas cenne jak nigdy dotąd. Udało się go zgromadzić kilka worków i było tylko na zasiew. Pola trudno było obsiewać, bo wiele z nich było zaminowanych. By dokonać jesiennych zasiewów do Szonowic sprowadzono traktorzystów i amerykańskie ciągniki "palmele". To był pierwszy zasiew po wojnie. Masło robiło się z rzepaku, spało się na słomie. Tak się zaczynało powojenne gospodarzenie.  Wiele rodzin oczekiwało na powrót ojców, braci i synów. W gospodarstwach zaczęły się odbudowy domów i budynków gospodarskich. Cegła była na miejscu, ale tylko na krótko. Dekretem władz państwowych dokonano nacjonalizacji miejscowej cegielni, zakład odebrano prawowitym właścicielom, a maszyny wywieziono do „ostatniej śrubki”. I znowu było ciężko. Na mieniu Carla Wrochema i miejscowej dziedziczki Olgi utworzono Państwowe Gospodarstwo Rolne, które funkcjonowało we wsi do roku 1993. 
Jak się gospodarzyło po wojnie
Najpierw z trudem odbudowano zabudowania gospodarskie i domostwa. Rolnicy otrzymali przydział ziemi i mogli powiększyć swoje gospodarstwa. Przyszedł czas większych opłat i podatków. Na podstawie prognozowanych plonów w danym roku ustalano wysokość podatków, ale nie to było największym obciążeniem dla gospodarstw. Jak relacjonuje pan Hajni nałożono na gospodarstwa obowiązek oddawania określonej ilości plonów i rozliczano ich do ostatniego grama czy wywiązują się z nałożonych obowiązków. Nadszedł czas tworzenia spółdzielni rolniczych i szykanowania tych, którzy nie chcieli wstąpić do wspólnego gospodarzenia. Był strach przed aresztowaniem, szykanami i innymi sankcjami. Ostatecznie w Szonowicach wszyscy rolnicy obronili swoje gospodarstwa i spółdzielnia nie została utworzona, jak to miało miejsce w pobliskich wioskach. Pozostali na swoim, pomnażali majątki, rozbudowywali gospodarstwa, żyli skromnie, ale dostatnio. Praktycznie te małe 2-3 ha gospodarstwa pomnożyły swój areał trzykrotnie i pojawiły się gospodarki 9-, 10- i 11-hektarowe.

Roboty wykonywano ręcznie, konie służyły do obsługi podstawowych maszyn gospodarskich. Pola nawożono głównie obornikiem, nie stosowano środków ochrony roślin, chwasty w uprawach usuwano ręcznie. Z każdym rokiem było lepiej. Choć rodziny były liczne, choć na świecie pojawiały się dzieci dochody z gospodarstwa pozwalały i na dostatnie utrzymanie rodzi, i na stałe inwestowanie. Każdy z gospodarzy wybudował w latach 60-tych i 70-tych nowy dom, rozbudował obory i pomieszczenia gospodarskie, zakupił sprzęt. Sposób uprawy i hodowli powoli zmieniał się na bardziej nowoczesny. Kolejno we wsi pojawiło się oświetlenie uliczne, nowe asfaltowe drogi, sieć wodociągowa, był sklep, przychodnia służby zdrowia, budowała się nowa remiza, a w roku 1973 wybudowano nowy budynek szkoły. Rolnikom zaczęło się powodzić lepiej, zniesiono przymusowe oddawanie plonów na rzecz państwa. We wsi powołano do życia Kółko Rolnicze, Klub Rolnika, Wiejski Dom Kultury, Bibliotekę, była mleczarnia, OSP, sklep GS, piekarnia i Koło Gospodyń Wiejskich. Wieś odżyła, wypiękniała i zdawać by się mogło, że rolnictwo czeka rozwój i świetlana przyszłość. W latach siedemdziesiątych nastąpił rozwój i rozkwit nie tylko wiejskiej infrastruktury, ale także życia społecznego. Były zabawy, dożynki, lokalne uroczystości rocznicowe. Były oczywiście i czyny społeczne, w ramach których budowano przystanki, remontowano świetlice, budowano chodniki, zagospodarowywano wiejską przestrzeń publiczną.

Gospodarzono tradycyjnie, ale w gospodarstwie pojawił się już traktor, który zastąpił konie, kilka lat później udało się zakupić kombajn do młócenia zboża i wszystkie podstawowe maszyny potrzebne w gospodarstwie. Konie oczywiście pozostały, wozem jechało się na targ, do skupu czy też odwożono konwie z mlekiem do wiejskiej zlewni. W gospodarstwie hodowano krowy, jałówki, cielęta trochę świń i warchlaków oraz drób na własne potrzeby. Uprawy to przede wszystkim ziemniaki, buraki pastewne dla bydła, zboża i buraki cukrowe. W każdym gospodarstwie był dość duży przydomowy ogród warzywny i sad owocowy. Kilkanaście dorodnych czereśni, śliw, trochę jabłoni i grusz. W sezonie owocowania czereśni i śliwek cała wieś praktycznie sprzedawała te owoce. Jeździło się na targ albo do wsi przyjeżdżali handlarze owoców i skupowali je od rolników. Czereśnie i śliwy uprawiane przy gospodarstwach dawały dobry zastrzyk gotówki na ówczesne czasy. Warzyw uprawiało się tyle, ile było ich potrzebnych w rodzinie. Co czwartek gospodynie PKSem wyjeżdżały na targ do Raciborza z koszykami pełnymi jajek, masła czy serów. Tak było w bardzo wielu gospodarstwach. Drobne utargowane pieniądze pozwalały na zakup odzieży, obuwia czy innych niezbędnych artykułów dla dzieci.

Starsi gospodarze powoli ustępowali młodszemu pokoleniu. Na gospodarce zazwyczaj pozostawał najmłodszy, choć nie było to już regułą. Pojawiła się tendencja wyjeżdżania ze wsi do miasta, młodzi szukali lżejszej, lepiej płatnej pracy i wygodniejszego życia. I tak wieś, jak i rodzinne gospodarki powoli się wyludniały. Liczba mieszkańców wsi to już niespełna 300 osób. Lata osiemdziesiąte to dalszy rozkwit wiejskiej infrastruktury – w Szonowicach Gminna Spółdzielnia buduje nowy pawilon handlowy, we wsi powstaje nowoczesna biblioteka, powiększa się baza miejscowej OSP. W Wiejskim Domu Kultury działa prężnie Koło Gospodyń, kiosk z kącikiem prasowym, świetlica oraz wokalne zespoły dziecięce. W gospodarstwach pojawiają się samochody osobowe i telefony stacjonarne. Wieś zdaje się już być zupełnie nowoczesna. W Szonowicach przy społecznym udziale mieszkańców buduje się sieć kanalizacji deszczowej. W gospodarstwie Neblików wiedzie się dobrze, kolejne pokolenie dorosło, robi się wesela, dzieci odchodzą z domu na swoje, wyjeżdżają, a na rodzinnej gospodarce pozostaje Bruno. Gospodarzy się tradycyjnie, choć na polu młóci już bizon, zboże na strych ładuje się dmuchawą, słomę zbiera się już w kostkach, które robi prasa z Kółka Rolniczego. Poziom życia na wsi stale się podnosił, choć młodzi, jak tylko ktoś miał szansę i możliwości to albo wyjeżdżał za granicę, albo uciekał do miasta. Okoliczne „Kołchozy” - tak nazywano spółdzielnie rolnicze - nie wypaliły, lepiej było tym, którzy swoich rodzinnych majątków do spółdzielni nie oddali tylko pracowicie gospodarzyli na swoim. PGRy dogorywały – produkcja leżała, każdy kombinował „po boku”, ludzie udawali, że pracują skarżąc się na „obiektywne trudności”. W przeciwieństwie do indywidualnych rolników nie musieli się wysilać, bo robota była, bo wypłata była, czy się robiło, czy nie. Ludzie siedzieli w knajpach, brali pensje, w mim przekonaniu, taka forma ukrytego zasiłku dla bezrobotnych.

Kryzys lat osiemdziesiątych dotykał szonowickich rolników – trudno było powoli o wszystko. Masowy dostęp do nowinek technicznych został gwałtownie zatrzymany. Trzeba było szukać części do maszyn, gospodarzenie stawało się coraz mniej opłacalne. Kilkuhektarowe gospodarstwa porozrzucane w kilkunastu kawałkach stawały cię coraz trudniejsze do zyskownego utrzymania. PGRy komasowały grunty, służył bardziej do wypożyczania nowoczesnych maszyn rolniczych, niż jako gospodarstwa produkcyjne. W mediach pojawiła się propaganda sukcesu. Iluż było wówczas zasłużonych pracowników PGRów. Gospodarka budowania na pokaz wielkich gmachów nawet w małych wioskach, które nie miały uzasadnienia ekonomicznego, za to "podnosiły poziom wsi", zaczęła się dławić. Przed wojną rządziła twarda ekonomia, wieś miała wszystko, czego potrzebowała, bez zbędnych udziwnień i zbytków. Nikt nie pompował pieniędzy tam, gdzie nie rokowały one zysku. Komunizm miał na celu jedno: pokazanie, że poniemiecka wieś Szonowice przed wojną zacofana, biedna utrudzona w żmudnej pracy, dopiero teraz, po wojnie odżyła, odniosła sukces, osiągnęła odpowiedni poziom rozwoju i cywilizacji. W dniu dzisiejszym po tym spektakularnym sukcesie pozostało niewiele. Liczba mieszkańców to dziś około 250 osób.

Gospodarstwo Neblików, kilkuhektarowe, nie jest w stanie utrzymać rodziny. Nie hoduje się już krów, świń a tylko cielęta. Na polach nie uprawia się zbóż. Gospodarstwo przetrwało kryzys lat osiemdziesiątych, wielkie przemiany lat dziewięćdziesiątych. Dziś uprawia się tu głównie ziemniaki i warzywa sprzedawane w handlu detalicznym, część warzyw przerabia się na ekologiczne przetwory. Są podstawowe maszyny, nie kupuje się supernowoczesnego sprzętu na kredyt. Co roku kilka miesięcy gospodarz podejmuje zatrudnienie poza granicami kraju, co pozwala na dostatnie życie rodziny i kształcenie dzieci. Nadchodzi nowe pokolenie, ale nie wiadomo kto obejmie gospodarstwo. Z tych kilku hektarów nie da się już wyżyć i utrzymać rodziny, mimo pracowitości i gospodarności wielu pokoleń, które pracowało na tej rodzinnej ziemi.

Wspomnienia pana Henryka Neblika spisała sołtys wsi Szonowice Karina Lassak w dniu 20 listopada 2017r.

Praca w formacie pdf

ad
Agata Dobak
Autor Artykułu:Agata Dobak

redaktor „top agrar Polska” w dziale Dom i Rodzina

Pozostałe artykuły tego autora
Masz pytanie lub temat?Napisz do autora
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ
22. grudzień 2024 13:42