Wszędzie sterty odpadów, tony roślinnych resztek. Wdeptane w ziemię, zmiażdżone, rozmazane. Gdzieniegdzie służby porządkowe próbują ogarnąć bałagan, zamiatając ręcznie lub zgarniając spychaczem odpadki na większe pryzmy. Wokół kwitnie handel. Wprost na ziemi, na workach jutowych, gazetach, leżą pomidory, buraki, rzodkiew, oberżyna, ziemniaki, strąki fasoli. Nieco w dali, na betonowym pomoście worki tych produktów. W głębi, za nimi, w ruderach ścian, byle jak osłoniętych od słońca i deszczu łachmanami plandek, znajdują się boksy handlowe. Wokół kłębi się tłum dzieci i mężczyzn. Kobiety bardziej wyróżniają się spośród nich kolorowym strojem.
Tak wygląda drugi co do wielkości rynek hurtowy owocami i warzywami w stolicy Indii – Delhi. Zdjęcia mówią same za siebie. Gdy nasza wycieczka wkracza w ten świat, wzbudzamy sensację. Hindusi śmieją się, wytykają nas palcami, robią zdjęcia powszechnymi tu smartfonami. Cieszą się – tłumaczy nasz hinduski przewodnik. Dla Hindusa biały człowiek, biała skóra, to ucieleśnienie piękna; jak hinduskie bóstwa. Stąd takie uwielbienie: młodzież znająca angielski podchodzi odważniej, pyta, czy można zrobić sobie z nami zdjęcia. Dzieci natomiast przybiegają bez zahamowania i kiwają do nas.
Warunki handlu, jakie oglądamy, nikogo tu nie dziwią. Tak jest od tysiącleci. I już. Gdy lepsza kasta handluje, najniższa kasta sprząta. Nie spieszy się, bo wie, że jeśli czegoś nie posprząta, nikt inny tego nie zrobi. Orientalny zapach przypraw miesza się z gnijącym odorem stert obranej naci, łusek, smrodkiem palonych worków jutowych – przy których ogrzewają się zziębnięci handlarze. Wszak to indyjska zima; temperatura ok. 20 stopni w dzień, 10 stopni w nocy. Cóż to za bogactwo zapachów zacznie się za ok. 2 miesiące, gdy słońce podniesie latem temperaturę do 40 stopni w cieniu…
Rynek hurtowy, który mógłby być nocnym koszmarem każdego urzędnika z Sanepidu, IJHAR-S czy innych naszych instytucji, jest miejscem należącym do państwa, gdzie powierzchnię wydzierżawia się handlowcom i rolnikom. Nie chce się wierzyć, że rocznie przepływa przez niego ponad 2 mln ton warzyw i owoców. Dominują jabłka (669 tys. t), ziemniaki (513 tys. t), cebula (410 tys. t), mango (272 tys. t), pomidory (243 tys. t) czy banany (82 tys. t) – dane za 2015 r. Polecamy wizytę na tego typu rynku określonego jako „national importance”, czyli „znaczenia narodowego” decydentom odpowiedzialnym za handel rolny w Polsce i UE. Może wtedy przestaną tworzyć bzdurne regulacje utrudniające życie producentowi rolnemu. Tu fiołkami nikt nie pachnie, a biznes się kręci!
pł