Natomiast fotografii z tamtych czasów jest niewiele bo ludzie nie mieli aparatów fotograficznych.
Aparat miał ksiądz, który chętnie robił zdjęcia dokumentujące życie wsi, ale mieszkańcy tych zdjęć nie mają. Słuchając tych opowieści możemy docenić jak wiele zawdzięczamy naszym dziadkom i rodzicom. Dobrze że ktoś wpadł na pomysł konkursu, bo to zmotywowało ludzi do działania i zapisania historii która odejdzie w niepamięć wraz z jej bohaterami.
Moje gospodarstwo nie ma 100 lat historii ponieważ mieszkam na Dolnym Śląsku, ale dzieci uznały że jest to ciekawa opowieść z dziejów rodziny i ziem Odzyskanych.
Wielu ludzi, którzy otrzymali gospodarstwa z Reformy Rolnej do dziś je rozbudowało w dobrze funkcjonujące przedsiębiorstwa, ale wielu po prostu je przemarnowało lub nawet przepiło.
Ja z żoną zostaliśmy rolnikami można powiedzieć „zrządzeniem losu”
Nazywam się Feliks Sędkowski mieszkam w Wabienicach, gm. Bierutów woj. Dolnośląskie. Urodziłem się w maju 1937r. w miejscowości Kamilew koło Kutna. W 1941r. Niemcy z Kamilewa wywieźli dwie rodziny do pracy w majątkach rolniczych na terenie Niemiec – obecnie okolice Środy Śląskiej. Wywieziono rodzinę z pierwszego i ostatniego domu. Akurat trafiło na nas. Rodzice, ja i starszy brat. Najpierw byliśmy w majątku Hainu, tam bardzo dokuczali nam Niemcy nawet małe dzieci, później przeniesiono nas do innego – Fleminchdorf, gdzie było trochę lepiej. Mój ojciec pracował w kuźni a starszy brat (14lat) jeździł traktorem.Pod koniec lutego 1945r. Niemcy zaczęli masowo uciekać przed zbliżającym się frontem. Niemiec namawiał rodziców żeby jechać z nimi na zachód bo tu będą sowieci. Gdy nadszedł front, pracownicy majątku głównie Polacy, ukryli się w piwnicach pod budynkami gospodarczymi i czekali aż się uspokoi. Brakowało nam już jedzenia, ale strach było wychodzić. Były z nami młode dziewczyny, które tam pracowały, dwie z nich wyjrzały na podwórze i uznały że jest spokojnie. Więc pobiegły po jedzenie. Nie wiedziały że obiekt był obserwowany z daleka, dobiegły do połowy podwórza i został trafione pociskiem czołgowym. Nie doczekały wyzwolenia.
Front przeszedł więc ludzie zaczęli się zbierać w swoje rodzinne strony. Nie było to jednak łatwe. Uciekający Niemcy zabrali wszystkie konie, więc mój ojciec zaprzągł do woza woła, załadowaliśmy trochę rzeczy i jedzenia i ruszyliśmy w drogę powrotną. Z nami zabrali się też inni ludzie, którzy udawali się w tamtym kierunku tj. na Kutno, Łódź i Zduńską Wolę. Również po drodze się dołączali bo w grupie było trochę bezpieczniej, tak im się wydawało. Doczepiali do naszego wozu swoje wózki, kładli swoje tobołki i takim taborem jechaliśmy.
Główne drogi były zajęte przez wojsko, dlatego nas kierowano na drogi boczne. Największym wyzwaniem była rzeka Odra, mostów nie było. Po drodze mijaliśmy posterunki wojskowe, które kierowały ruchem. Skierowano nas na most pontonowy, gdzie do przeprawy czekało bardzo wielu ludzi. Co jakiś czas przychodzili żołnierze radzieccy i przeszukiwali nasze tobołki pod pretekstem poszukiwania broni i brali sobie co im się spodobało. Gdy przemieszczało się wojsko robiliśmy odpoczynek po czym dalej ruszał nasz tabor.
Mijaliśmy wioski, w których widać było rozpuszczone bydło na pastwiskach i polach, chodziły spuszczone psy. Mocne wrażenie zrobił na nas widok prowadzonej przez żołnierzy radzieckich grupy niemieckich księży, szli w sutannach a było jeszcze zimno.
Skierowano nas na Brzeg, Oławę, Oleśnice. Z Oleśnicy przez Nowoszyce dotarliśmy do Wabienic.
Tutaj zatrzymali nas radzieccy żołnierze do pracy w majątku, gdzie mieli zgromadzone bydło i trzeba było je oprzątać. I tak zostaliśmy. Był początek marca 1945 r.
Całą naszą grupę zakwaterowano do małego domu. Za pracę można było dostać chleb i kiełbasę. Oprócz nas było już kilkoro polaków, którzy tak jak my wracali do swoich rodzinnych stron. Nocą widać było łunę nad płonącym Wrocławiem.
W majątku była grupa Włochów, chyba jeńców, którzy tam pracowali. Było także kilkoro Niemców głównie ludzi starych. W niedługim czasie zorganizowano posterunek milicji. Równolegle działała milicja polska i radziecka. Powstająca nowa władza usilnie agitowała aby się tu osiedlać. Zapewniano, że teraz tu będzie Polska, zaraz będzie reforma rolna i nadanie chłopom ziemi. Zachęcali do zajmowania domów. Powoli napływała ludność z różnych stron Polski. Część ludzi przybyła z ciekawości, część to byli szabrownicy, a także ci którzy próbowali się tu ukryć.
W 1946r. przybyła grupa ludzi przesiedlonych z Dawidowa pod Lwowem. 16 rodzin przybyło z Karwodrzy pod Tarnowem, ci zorganizowali się sami. Najpóźniej przesiedleni zostali Łemkowie było ich 7-8 rodzin.
Generalnie mieszkańcy pochodzą z całej Polski. Od Bydgoszczy, przez Wieruszów, Wieluń po Częstochowę. Są przybysze z kieleckiego, lubelskiego, a nawet kilku prawdziwych górali. Każdy z mieszkańców Wabienic zaciągał inną gwarą. Po kilku latach stagnacji nastąpiła następna wymiana ludności. Jedni wyjeżdżali często do dużych miast, inni się osiedlali np. nauczyciele otrzymywali tzw. nakazy pracy do konkretnej szkoły i tak zostawali. Zaczynało brakować mieszkań. Wtedy przenieśliśmy się na sąsiednią posesję. Było to nieduże gospodarstwo o zwartej zabudowie od ulicy zamykane bramą. Dawało poczucie bezpieczeństwa, tym bardziej, że wieczorem sowieci zajmowali się piciem alkoholu i wtedy chodzili po domach robili rewizję w poszukiwaniu Niemców i kobiet do gwałtów. Była tam Niemka, nazywała się Willing z dwoma córkami Erną i Gustą. Ojciec wziął je do nas jako służące do pracy i tak je uchronił przed Rosjanami. W lipcu przyszło zawiadomienie, że mają się stawić na punkt zborny w Oleśnicy i będą wyjeżdżali do Niemiec, i tak się stało. Zanim Rosjanie opuścili naszą wieś, przygotowali drogę ewakuacji bydła i taborów z różnymi „dobrami”. Leciał mały samolot „kukuruźnik” z góry wskazując trasę a na dole jechali żołnierze motocyklem i ustawiali oznakowane tyczki wyznaczające trasę pędzenia bydła. Przed wymarszem ruskich w drogę na wschód, ludzie którzy zdecydowali się tu pozostać ukradli po 1 – 2 krowy i poukrywali je w lasach, na polach, zaroślach – no bo jak organizować gospodarstwo bez inwentarza. Tego stada i tak nikt nie liczył, a długa droga jaką miało bydło przebyć nie gwarantowała że dotrze tam żywe.
Powoli organizowało się życie publiczne. Powstał posterunek milicji, Gromadzka Rada, PUR – jako organ do przesiedleń ludności ze wschodu ale i z zachodu (Francja, Belgia, Jugosławia). Gminna spółdzielnia „Samopomoc Chłopska”, poczta. Przyjechał ze wschodu ksiądz i w naszej wsi powstała parafia. Ksiądz dostał ziemię bezpośrednio za kościołem, połowę tej działki zaraz przeznaczył na cele społeczne tj. na jednej części wyznaczył plac pod polski cmentarz a drugą część przekazał szkole na boisko sportowe, ogród i sad. W 1946r. mieszkańcy zorganizowali Ochotniczą Straż Pożarną, a w 1948r. rozpoczęto budowę remizy. Straż istnieje do dzisiaj jako jednostka ratowniczo - gaśnicza. Później powstał ośrodek zdrowia, apteka, Koło Gospodyń Wiejskich, magiel.
Rozpoczęła się reforma rolna dla każdego gospodarstwa dawali po 12 ha. ziemi. Później się coś zmieniło i było po 8 ha. Po Niemcach pozostały jakieś narzędzia i maszyny rolnicze ale nie było koni. Mój ojciec pojechał do centralnej Polski gdzie we Mstowie kupił konia i tak zaczął gospodarzyć. Jeszcze pod koniec maja zdążyliśmy zasadzić ziemniaki.
Wracała normalność
Od września poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Powstał Państwowy Fundusz Ziemi.W 1950r. zmarła moja mama. Ojciec w niedługim czasie ożenił się z siostrą zmarłej żony. Byłem jeszcze małym chłopakiem, gdy ojciec został aresztowany i skazany na 18 miesięcy więzienia za politykę.
Pod nieobecność ojca pomagałem ciotce w gospodarstwie. Władze zaczęły prowadzić agresywną agitację żeby rolnicy masowo oddawali ziemię i wstępowali do Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej. Mój ojciec bardzo się temu sprzeciwiał i mówił że do żadnego „kołchozu” nie da się zapisać! Po kolejnym najściu aktywistów – agitatorów ojciec w końcu tak się wściekł, że wziął akt nadania ziemi, pogniótł go i rzucił im mówiąc że mają się tym najeść. Później rozpadło się małżeństwo ojca z ciotką która wyjechała w swoje strony. Za jakiś czas ojciec wyprowadził się do sąsiedniej wsi gdzie poznał inną kobietę.
Zostałem sam. Jednak urzędnicy PUR nie dawali mi spokoju, raziło ich to że sam mieszkam w gospodarstwie, a oni mieli już chętnych do zasiedlenia. Nikt nie brał pod uwagę faktu, że kiedyś mogę się ożenić i mieć rodzinę.
Pewnego dnia gdy wróciłem z pracy zastałem obcą kobietę która sprzątała w moim mieszkaniu. Z rozmowy wynikało, że teraz ona z rodziną będzie tu mieszkała, a moje manatki zostały wyniesione do mieszkania w tzw. bloku. Były to typowe „czworaki” dla pracowników z majątku. Mieszkanie składało się z kuchni na parterze i pokoju na piętrze, co było niewygodne bo ciągle trzeba było pamiętać o kluczach i zamykaniu.
Lokatorzy z bloku zabudowania gospodarcze i inwentarz mieli po drugiej stronie drogi w zrujnowanym majątku.
We wsi były 2 majątki, 2 pałace, 2 gorzelnie. Wojska radzieckie spaliły oba pałace więc nie utworzono tu PGR-u. Blok i podwórze majątku weszło w skład tzw. „Wspólnoty”. O ile mieszkanie każdy miał swoje – chociaż nie było na to żadnych dokumentów tylko zameldowanie, to zabudowania gospodarcze, stanowiące tzw. wspólnotę były kością niezgody. Każdy miał na własność 1/14 z całości. W drugim majątku było i jest, jeszcze gorzej wspólnota jest co do 1/27 – czyli jest 27 właścicieli i weź tu się dogadaj. Nikt nie wie gdzie to jest wszędzie jest twoje albo sąsiada. Taki stan rzeczy rodził częste konflikty zdarzały się kradzieże. Do dzisiaj nikt tego nie rozwiązał ani nie wyprostował. Gmina nie może zrobić tam drogi utwardzonej ani oświetlenia bo jest to własność prywatna. Każdy z mieszkańców bloku posiadał jakiś inwentarz którego doglądanie było utrudnione bo cały czas trzeba było przechodzić przez drogę z paszą, wodą, mlekiem. Także opał był tam składowany więc ciągle na drodze był ktoś z koszykiem, wiadrami lub workiem.
Poszedłem do pierwszej pracy w cegielni
Zaraz po wojnie uruchomiono cegielnię, która znajdowała się w niewielkiej odległości od głównej drogi pomiędzy dwoma wsiami. Zapotrzebowanie na cegłę było ogromne więc był to zakład niemal strategiczny. Przy cegielni były budynki mieszkalne dla pracowników, co też dla zatrudnionych tam ludzi miało duże znaczenie. Pracowałem przy ręcznym wydobyciu gliny z dołów. Po przetransportowaniu glina była mechanicznie mieszana, ugniatana i przez prasę wtłaczana do formy. Po uformowaniu przewożono ją do specjalnych wiat – suszarni, następnie po wysuszeniu cegła była wypalana. Praca była na 3 zmiany żeby nie wygaszać pieca. Później chcąc usprawnić pracę zarządzający cegielnią zrobili tory do transportu i wykonali nową odkrywkę, ale popełnili jakiś błąd bo wydobywana glina po wypaleniu się rozsypywała. I tak cegielnię zamknięto. Nikt nie próbował robić nowych prób czy jakichś odwiertów w poszukiwaniu dobrego złoża.Drugą pracę podjąłem w GS – ie, która otwierała sklepy bar piekarnię i biuro. Zakupili parę koni i z PZGS w Oleśnicy (15km) wozem platformą, woziłem towary spożywcze do magazynów w Wabienicach skąd były rozprowadzane do sklepów w poszczególnych wioskach w obrębie naszej gminy. Nawet w późniejszym okresie wybudowano w centralnym punkcie wsi nowy magazyn z rampą i piwnicą. W latach późniejszych magazyn służył do sprzedaży pasz treściwych. W poniemieckich dużych zabudowaniach GS zorganizowała magazyny na skup zboża oraz żywca. Odbywał się tam także handel opałem, nawozami i materiałami budowlanymi.
Aby ułatwić rolnikom rozliczenia finansowe w budynkach biurowych GS była kasa Banku Spółdzielczego w Bierutowie, gdzie rolnicy od razu realizowali kwity za dostarczone towary lub wpłacali gotówkę za zakupione materiały. Opał można było kupić w rozliczeniu za odstawiony żywiec. Rolnicy byli zobowiązani do tzw. obowiązkowych dostaw – kontyngentów, które obejmowały zboże żywiec i mleko. Do tradycji należało po sprzedaży odwiedzić knajpę – bar gdzie spotykało się towarzystwo z całego sąsiedztwa i przy wódce i zakąsce wymieniano poglądy i wiadomości.
Poszedłem do następnej pracy w Zespole PGR Stronie jako pomocnik traktorzysty. Pracowałem przy obsłudze ciągnika głownie przy pracach polowych. Gdy zespół PGR podzielił się na dwie jednostki, w wyniku reorganizacji znalazłem się na Karwińcu około 8 km od Wabienic. Dojazdy były uciążliwe zimą często chodziłem pieszo. Tam już pracowałem jako traktorzysta. Zimą obsługiwaliśmy głównie 4 gorzelnie. Woziliśmy spirytus do Polmosu we Wrocławiu. Było to około 60 km, a traktory nie miały kabiny ani błotników. Nawet słynne kufajki nie dawały ciepła. Zimno, deszcz, śnieg i wiatr dawały się mocno we znaki. Traktory jeździły wolno więc była to wyprawa na cały dzień. W jednym z PGR-ów był zdolny stolarz który zrobił nam kabiny z drewna i szyby. To już był komfort. Pracowałem w transporcie (głównie zimą), przewoziłem ze stacji PKP węgiel do gorzelni, nawozy, wysłodki, materiały budowlane. Gdy kończyliśmy pracę późnym wieczorem pozwalano nam wracać do domu traktorem. Jednak traktor się zepsuł i chodziliśmy pieszo. Z tego względu przeniosłem się do pracy w POM w Bierutowie. Tu pracowałem ZETOREM – były to usługi maszynami dla rolników. Brygadzista robił zapisy, a ja kosiłem snopowiązałką, wykonywałem orki, opryski, wykopki, transport buraków cukrowych do skupu.
Wreszcie w Wabienicach powstało Kółko Rolnicze więc się zatrudniłem w miejscu zamieszkania. Latem robiłem usługi w polu i w transporcie. Całą zimę woziłem mleko do OSM w Bierutowie. Praca była ciężka z kilku wiosek odbierałem bańki 30 litrowe które trzeba było załadować na przyczepę. Zawsze tak się pechowo układało, że w okresie największych mrozów a już napewno w czasie świąt lub Nowego Roku przychodziło wahadło z węglem lub miałem. Całe święta były pracowite.
W międzyczasie chodziłem jako pomocnik do pracy z rzeźnikiem bo chciałem nauczyć się tego zawodu. Po jakimś czasie kupiłem dużą maszynkę do mięsa i zacząłem sam robić usługi masarskie. W okresie przedświątecznym było bardzo duże zapotrzebowanie na tzw. „świniobicie”. Pracy było dużo więc można było zarobić i jeszcze dostać tzw. „rąbankę”.
W 1957 r. ożeniłem się. Żona pracowała w sklepie, gdy urodził się nam syn musiała zrezygnować z pracy żeby opiekować się dzieckiem. Kiedyś żona zaproponowała: kupmy sobie krowę, bo obliczyła że za odstawione mleko dostaniemy tyle samo pieniędzy co wynosiła jej pensja w sklepie. I to był początek naszego gospodarstwa!
W niedługim czasie trafiła się okazja zakupu ziemi, z Państwowego Funduszu Ziemi – kupiliśmy działkę 8ha. Pierwsze maszyny to URSUS C – 45, snopowiązałka i pług. Były to maszyny używane od gospodarza. W 1961 r. i 1966 r. urodzili nam się jeszcze dwaj synowie. Zwolniłem się z pracy w kółku rolniczym i zacząłem gospodarzyć na 8 ha, wziąłem też w dzierżawę 6 ha od znajomego. Oboje z żoną pracowaliśmy i oszczędzaliśmy pieniądze z myślą o tym żeby kupić sobie gospodarstwo i wyprowadzić się z tej wspólnoty. Udało nam się to w 1967 r. była to wielka ulga i ogromna radość.
Duży dom mieszkalny, wybudowany przed wojną, obora , stodoła i duża drewniana szopa. Pod budynkami były piwnice idealne do przechowywania i kiełkowania ziemniaków. Ponieważ poprzedni gospodarz sprzedawał całość to oprócz budynków kupiliśmy, następne 8 ha. Mając takie zaplecze sukcesywnie rozwijaliśmy hodowlę. W najlepszym okresie mieliśmy 8 krów 20 – 22 szt. bydła opasowego. Z trzody chlewnej były zawsze 2 maciory od których z odchowanych prosiąt zwykle było 18 – 20 szt. tuczników. Miałem także konia. I jak to w gospodarstwie bywa stado kur i kaczek. W samej hodowli było co robić. Produkcja roślinna to uprawa zbóż, rzepaku, buraków cukrowych, ziemniaków, koński ząb na kiszonkę. Przez wiele lat uprawialiśmy trawę nasienną którą kontraktowaliśmy w centrali nasiennej. Na paszę dla bydła była koniczyna z trawą. Były też uprawiane ziemniaki przemysłowe na skrobię do krochmalni lub do gorzelni.
Gospodarstwo się powiększało dochodziło hektarów trzeba było dokupić maszyn. W 1971r. kupiliśmy URSUSA C – 330 i jest on do dziś. W 1980r. URSUSA C – 360 a później ZETORA 7211 w 1986r. Z maszyn doszedł kombajn zbożowy VISTULA zakupiony z SKR-u. Kombajn ziemniaczany, przyczepy 3 i 6 tonową oraz 4 tonową wywrotkę. Silosokombajn, rozrzutnik do obornika i ładowacz cyklop. Używany samochód ciężarowy STAR którym woziło się ziemniaki jadalne na plac hurtowy do Wrocławia lub hurtowni w Wałbrzychu. Samochód Tarpan bardzo pomocny i poręczny woziło się nim ludzi w pole do pracy i kukurydzę dla bydła. Najważniejszą trasę wykonał tarpan wioząc nas do Wrocławia na spotkanie z papieżem Janem Pawłem II na wrocławskich Partynicach w roku 1985.
W oborze zainstalowaliśmy dojarkę, była to duża ulga w pracy i oszczędność czasu szczególnie dla żony, bo to ona głównie zajmowała się hodowlą. Żona opiekując się naszym najmłodszym synem nie mogła często pracować w polu, starsi synowie chodzili już do szkoły i do przedszkola.
Tak się jakoś wydarzyło, chyba znowu było to zrządzenie losu, że znalazła się we wsi samotna, starsza pani, która nagle z dnia na dzień, stała się bezdomna. Nie miała gdzie się podziać. Po namyśle zaproponowaliśmy tej pani że zapraszamy ją do nas damy jej jeden pokój i dopóki sprawa się nie wyjaśni albo znajdzie sobie jakieś lokum to może z nami zostać. Zamieszkała z nami, opiekowała się dzieckiem, chłopcy nazywali ją babcią a ona pomagała nam ile mogła. Jadąc w pole byliśmy spokojni że dom jest pod dobrą opieką, a po powrocie jesienią w domu mogliśmy się ogrzać i posilić gorącą zupą. Starsza pani stała się członkiem naszej rodziny i mieszkała z nami 14 lat aż do śmierci.
Wiele zachodu wymagał zakup nowego kombajnu zbożowego BIZON w 1981r. Największą satysfakcję sprawiał fakt, że była to nowa maszyna która przy dobrej obsłudze, dbałości i konserwacji służy do dziś. Chociaż mamy kombajn CLAAS to stary BIZON nadal się przydaje. Stary kombajn ziemniaczany sprzedaliśmy, kupiliśmy nowy i sortownik do ziemniaków oraz opryskiwacz.
Powiększająca się ilość sprzętu rolniczego spowodowała potrzebę wybudowania wiaty. Przypadło to w okresie lat 80-tych, kiedy wszystko było na kartki. W prawdzie materiały budowlane nie były na kartki, ale na specjalne zlecenia z urzędu gminy, czyli na jedno wychodzi. Kupiłem betoniarkę i razem z synami i dorywczymi pracownikami robiliśmy pustaki, około 3000 szt. Wybudowaliśmy wiaty na kombajny i inny sprzęt mechaniczny. Jesienią wiaty zasypane były ziemniakami, które żona z ekipą kobiet ręcznie przebierała. Po zakupie sortownika już ekipa nie przychodziła. Z drewnianej poniemieckiej szopy zrobiliśmy murowany warsztat w którym zimą remontujemy ciągniki i maszyny. Gdy odwiedził nas syn dawnego właściciela – Niemiec Reinhard Spöthe – po obejrzeniu podwórza poklepał mnie po plechach i powiedział „Gut”. Widać było że jest zadowolony i podoba mu się to co zrobiliśmy. Z panem Spöthe znałem się od lat siedemdziesiątych. Był u nas kilka razy również z żoną Elli, która pochodziła z okolic Milicza. My również ich odwiedzaliśmy. Pierwszy raz przyjechał do Wabienic w 1970r. z panem Zygmuntem, który był pracownikiem w ich gospodarstwie w czasie wojny. Pan Zygmunt bardzo dobrze wyrażał się o tej rodzinie. Ojciec Reinharda dobrze traktował robotników polskich w swoim gospodarstwie. Będąc sołtysem wiedział o kontrolach przeprowadzanych wśród robotników przez policję więc zawsze przekazywał ostrzeżenie żeby się przygotowali albo ukryli. W latach dziewięćdziesiątych Niemcy szczególnie często odwiedzali swoje dawne strony. Przyjeżdżali jako zorganizowane wycieczki autobusami z tłumaczem. Kiedyś pan Reinhard przysłał list z informacją, że taka grupa wybiera się do Wabienic i chciał się dowiedzieć czy będą mogli u nas poczekać bo połowa tej wycieczki uda się do Milicza i Krośnic. Przygotowaliśmy sie do tego spotkania. Poprosiliśmy księdza żeby otworzył kościół i pokazał go zainteresowanym oraz dyrektora szkoły aby mogli ją obejrzeć. Byli zadowoleni szczególnie ze szkoły. Każdy pokazywał w której ławce siedział jakie oceny dostawał, kto stał w kącie za karę.
Synowie po ukończeniu szkoły podstawowej poszli do szkół o profilu rolniczym. Starszy do technikum mechanizacji rolnictwa na Praczach Odrzańskich – dziś dzielnica Wrocławia, młodszy do technikum rolniczego w Bierutowie. Zimą mieszkał na stancji, a od wiosny do późnej jesieni dojeżdżał rowerem, później motorem i pomagał w gospodarstwie. Najmłodszy ukończył szkołę w zawodzie rzeźnik-masarz. Synowie dorośli pozakładali rodziny i wyprowadzili się z rodzinnego domu. Na gospodarstwie został średni syn z którym razem pracowaliśmy.
W 1992 r. zmarła moja żona. Ja zachorowałem i musiałem przejść na rentę, gospodarstwem zajął się syn. Sukcesywnie dokupował ziemi. W tamtych czasach można było kupić tylko w przypadku gdy ktoś musiał sprzedać. Były to pojedyncze działki. Całe gospodarstwa które były „wygaszane” bo właściciel przechodził na emeryturę, były przekazywane na skarb państwa i zasilały zasoby PGR. Prywatny obrót ziemią prawie nie istniał. Syn starał się dokupować działki po sąsiedzku tak aby swoje mógł powiększyć z 2,5 czy 3ha powstawała 8ha co poprawiało komfort pracy. Na scalanie gruntów z urzędu nie można się doczekać. Dziś syn ma 60ha gruntów ornych i 0,3ha łąki. Stare maszyny wymienił na nowe , lepsze i bardziej wydajne. Przebudował stodołę na magazyn zbożowy który z czasem zmechanizował. Zrobił kosz zsypowy gdzie z przyczep wysypuje się zboże, a dalej transportowane jest żmijkami. Do obsługi wystarczy jedna osoba. Wybudował suszarnię do kukurydzy. W gospodarstwie nie ma hodowli.
Z innych wydarzeń dotyczących naszego gospodarstwa to:
W 1977r. przeżyliśmy pożar stodoły który powstał od pioruna. Spłoną dach ale reszta zabudowań nie ucierpiała. W czasach przedwojennych też był pożar od pioruna. W 2000r. przez pół wsi przeszło na początku lipca gradobicie. Dotknęło także nasze pola. Rzepaki były skoszone na pokosach, za dwa dni mieliśmy je młócić. Wymłócił je grad. Zboża też ucierpiały tylko trochę mniej. Później wichura zerwała dach na warsztacie i zabrała foliak. Na takie wydarzenia może nie tyle jest się przygotowanym, co należy się z tym liczyć. Nie przewidywalną sytuacją była reforma wprowadzona przez prof. Balcerowicza dot. ekonomi i finansów. Wielu rolników miało kredyty w bankach na wiele lat do spłaty i spokojnie je spłacało. Wszystko było wyliczone i wkalkulowane w budżety gospodarstw. W wyniku reformy bankowości trzeba było je wszystkie spłacić „na już”. Kto tego nie zrobił miał później ogromne kłopoty finansowe. Spowodowało to wyhamowanie tempa rozwoju rolnictwa w sektorze indywidualnym.
Obecnie w całej wsi nie ma już ani jednej krowy. Trzech gospodarzy ma hodowlę trzody chlewnej. Jeszcze zdarzają się stada kur i kaczek, za to coraz więcej rasowych piesków. Stare sady marnieją zaniedbane, znikają kwitnące ogrody oraz bujne warzywniki. Wokoło tylko chodniki, trawniki i iglaki, a po marchewkę do „Biedronki”. Jak wyglądają gęsi, indyki czy perliczki które kiedyś stadami panoszyły się na podwórzu, mało kto dziś pamięta. Często zdarza się słyszeć stwierdzenie „o dawniej to się ludzie szanowali, nie to co dziś”. Być może wynikało to z faktu że każdy był zdany na pomoc drugiego człowieka. Wiele było prac w rolnictwie, które trzeba było wykonać ręcznie, pracowników najemnych nie było zbyt wielu więc jedni drugim pomagali. Szczególnie były to wykopki, zwózka słomy, siana, młocka, prace pielęgnacyjne w ziemniaki, burakach.
W uprawie buraków cukrowych przy zabiegach tzw. przerywka okrążka niezastąpione były sprytne ręce wiejskich kobiet. Aby praca była efektywna, panie dogadywały się ze sobą i organizowały tzw. „EKIPĘ”. Było to 10 – 12 kobiet i każda z nich miała do obróbki buraki cukrowe. Ustalały kolejność działek i wpadała EKIPA na 1 – 2 dni i było zrobione. Przechodziło się do następnej osoby. Pracowało się od 7:00 – 12:00 i od 14:00 – 19:00. Praca w zespole szła sprawnie, gdy któraś zostawała w tyle sąsiednie panie jej pomagały. Przy okazji dużo rozmawiały wspominały czasami śpiewały. Zwykle było przy tym dużo śmiechu, a szczególnie gdy pojawił się jakiś intruz – mężczyzna, i próbował im namieszać wołając „baby nie gadać, tylko robić”. Na pół wsi było słychać wrzaski i śmiechy. Podobnie było przy wykopkach. Gdzie była duża grupa tam było wesoło. Zakończenie głównych prac w rolnictwie było otoczone swoistego rodzaju zwyczajowymi obrzędami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie. Tam gdzie występowała duża różnorodność kulturowa było to szczególnie barwne. Jednak z czasem były one coraz skromniejsze. Najdłużej przetrwał obyczaj dożynek. W czasach gdy z pola zboże było zbierane w snopach z resztek pozostawionych kłosów robiło się dwa wianki dla gospodarza i gospodyni, które po zakończeniu zwózki zboża z pola, zakładano im na głowę życząc aby w przyszłym roku żniwa były równie obfite i bogate. Gospodarze w podziękowaniu obowiązani byli za życzenia postawić żniwiarzom trunek.
Innym zwyczajem było po zakończonych wykopkach ostatnim koszykiem ziemniaków obsypać gospodarza żeby mu się darzyło w następnym roku. Gospodarz wiedząc co go czeka próbował tego uniknąć, chował się do ciągnika albo stał na przyczepie i odbierał koszyki z ziemniakami. Jednak sprytne kobiety wiejskie zawsze znalazły sposób żeby go upolować.
Im bardziej robił uniki tym więcej było ziemi w tym koszyku. Oczywiście należało tak się zaczaić aby zawartość koszyka wysypać mu na głowę. Było przy tym dużo śmiechu i żartów, bo niby obrażony gospodarz otrzepywał się z piachu ale był zadowolony i chętnie częstował trunkiem przy posiłku na zakończenie robót.
Dziś dzięki mechanizacji nie potrzeba tylu ludzi do pracy i choć robota jest zrobiona sprawnie i szybko to już nie jest tak wesoło, z maszyną nie pogada. Za to są znaki naszych czasów. Jeszcze kilka lat temu wydawałoby się to całkowitą abstrakcją. Dwóch sąsiadów w swoich nowoczesnych ciągnikach pracujących na sąsiednich polach przez cały czas rozmawia ze sobą przez telefon komórkowy. Dawniej trzeba było stanąć na miedzy, powiedzieć Szczęść Boże, uścisnąć sobie rękę i pogadać. Oprac. ag