Natknąłem się na jej artykuł z Życia Warszawy (nie, nie jestem Warszawiakiem, gdyby ktoś pytał) pt. Waga… ziemniaka. Artykuł został opublikowany w maju 1955 r. zatem prawie 70 lat temu! Szmat czasu. Ale pewne zwarte w nim prawdy są aktualne do dziś. Przedstawię Wam fragmenty artykułu z moim subiektywnym komentarzem (i wybaczcie oryginalną pisownię w cytowanych fragmentach i interpunkcję – dziś częściowo taka nie obowiązuje). Zaczyna się tak...
"Prawie 2,5 miliona hektarów obsadza się corocznie w Polsce ziemniakami – jadalnymi, przemysłowymi i tzw. sadzeniakowymi. Dają on nam przeciętnie od 120 do około 800 q z ha, w sumie więc tyle, że ani my, ani nasz inwentarz tego wszystkiego nie zdołamy spożyć. A warunki do uprawy mamy doskonałe: – umiarkowany klimat, dostarczaną ilość opadów i – gleby typowo ziemniaczane."
Teraz kilka zdań komentarza do powyższego fragmentu. Ech... ubiegłoroczne (wg ARiMR) 182,7 tys. ha, przy tamtejszych 2,5 mln ha, to zaledwie 7,5% tamtej ilości! Toż to potworne załamanie powierzchni. Wniosek – potencjał mamy potężny, ale czy sprzedalibyśmy tyle przy obecnych plonach? Gorzej natomiast wyglądały wtedy plony. 80 t/ha uzyskiwali nieliczni w sprzyjające lata. Najczęściej było to bliżej dolnej wartości przytaczanej przez Gumowską, czyli 15–20 t/ha. Dziś, o opłacalności mówimy w zależności od kierunku od 35-45 t/ha. Do tego dochodzi jeszcze sposób przechowywania bulw w tamtych czasach – kopce. Dokładając do tego ostrzejsze zimy straty przechowalnicze sięgały niejednokrotnie do 70% złożonego jesienią plonu. Dzisiaj kopce to już margines – bulwa jest zbyt cenna, aby ją tak traktować. W końcu sprawa warunków – rzeczywiście klimat pod względem temperatur i gleby mamy cały czas idealne. Ale zobaczcie, jak zmienił się poziom opadów – tych mamy dziś zbyt mało dla ziemniaka – zwykle trzeba deszczować.
Niesamowicie drogi etanol
Dalej w artykule Ireny Gumowskiej czytamy:
"Możemy więc ziemniaki eksportować, I – eksportujemy: trochę sadzeniaków, trochę ziemniaków jadalnych, ale najbardziej opłaca nam się eksport spirytusu, produkowanego z ziemniaków: – ze 100 kg ziemniaków przemysłowych wytwarza się mniej więcej 12–14 litrów spirytusu. Za litr tego cennego płynu otrzymujemy około 3 litrów benzyny koniecznej dla rozwoju motoryzacji. A spirytus jest też potrzebny i do produkcji sztucznych włókien i w wielu innych gałęziach przemysłu."
I kolejny komentarz. Patrzcie – eksportowaliśmy nawet sadzeniaki. Dziś bakterioza pierścieniowa (oraz wielkie ssanie w ostatnim roku na sadzeniaka) wykluczają ten kierunek eksportu. Ale ciekawsze są relacje cen – za 1 litr spirytusu 3 l benzyny! W głowie się nie mieści, że tak drogi był etanol (bo przecież benzyna nie była tak tania). Cóż – rozwinięty agroprzemysł Ameryku Południowej i masowa produkcja etanolu z trzciny cukrowej odcisnęło na gospodarce światowej trwałe piętno.
Sprawa stonki nie tylko polityczna
Dalej Irena Gumowska przechodzi do zagrożenia jakim dla ziemniaka jest stonka ziemniaczana. Podaje m.in., że nie ma ona u nas wrogów naturalnych. Co ciekawe, mimo że upłynęło 70 lat, stonka nie dorobiła się w pełni skutecznego niwelatora populacji – ani wśród innych owadów, ani wśród zwierząt kręgowych, a nawet wśród mikroorganizmów. Stonka to jednak kawał byka...
Czytelnicy dalej mogli dowiedzieć się, że są na świecie kraje, w których stonka jest znacznie większym problemem, bo daje nawet 4 pokolenia w roku, a u nas na szczęście tylko jedno. Tymczasem od co najmniej 20 lat stonka daje u nas 1,5 pokolenia, a są lata, że daje dwa. To skutek tego, że zmienił się klimat i mamy cieplej.
Możemy też poznać jedną ciekawostkę. Otóż wg Gumowskiej w Ameryce Północnej plaga stonki bywała tak wielka, że zatrzymywały się pociągi i nie można było korzystać z nadmorskich plaż. Słyszałem o tym nie tylko od Gumowskiej, zatem jest coś na rzeczy. Jednak wg autorki spowodowało to zmianę w strukturze upraw – ziemniaka zastąpiła kukurydza. Nie sądzę, aby to była jedyna przyczyna zamiany w USA ziemniaka na kukurydzę. Chyba większe znaczenie miała mechanizacja, która szybciej ułatwiła prace nad uprawy kukurydzy niż ziemniaka oraz koszty transportu. Ale może i stonka odegrała w tym swoją rolę.
Jak walczono z żukiem kolorado?
Irena Gumowska pisze też o metodach zwalczania stonki.
"Walka człowieka z owadem nie jest łatwa. Początkowo stonki zbierano ręcznie. Ta mrówcza praca nie dawała rezultatów. Potem wynaleziono "cudowne" DDT, które zabija omal wszystkie owady, ale… nie wszystkie stonki. Przede wszystkim nie te, które już zdążyły ukryć się w ziemi, i to na 30 do 100 cm głęboko. A także nie te, które odznaczają się wyjątkową żywotnością. Ten przykry fakt stwierdzono i u nas – naukowo i doświadczalnie – w Junikowie pod Poznaniem, gdzie mieści się dział walki ze stonką Instytutu Ochrony Roślin. Działem kieruje jeden z najlepszych obecnie znawców "problemu stonki" prof. dr Węgorek."
Patrzcie – już wtedy obserwowano odporność owadów na insektycydy, bo jak inaczej wytłumaczyć "wyjątkową żywotność" stonki? Druga rzecz – Junikowo, czyli teren IOR był wtedy pod Poznaniem, dziś IOR leży niedaleko centrum, choć nie zmienił lokalizacji, a to miasto spuchło.
Metody biologiczne to nie nowość
Dalej dowiemy się, że już 70 lat temu pracowano nad biologicznymi metodami ochrony roślin. W tym celu badano skuteczność grzyba Boveria (dziś nazywa się Beauveria bassiana). Już wtedy zauważono, że występuje on prawie w każdej glebie i atakuje osłabione osobniki zimujących owadów, m.in. stonki. Prowadzono wtedy prace badawcze nad dodawaniem zarodników grzyba do środków owadobójczych, ale efekty tego nie były zadowalające, bo większość stonki nie była osłabiona, a przez to mało podatna na atak grzyba. Zatem połączono jej zwalczanie z inną metodą – hodowlaną.
Zobaczcie – integrowana metoda, czyli łączenie kilku metod w jedną to nie wynalazek Komisji Europejskiej czy innych władz – stara jest jak ochrona roślin. Jak zatem próbowano łączyć te metody i czy było to skuteczne?
Odmiany odporne, ale… niejadalne
"Wprawdzie systematyczne opylanie (z pokolenia na pokolenie) już przyczynia się do osłabiania żywotności owada, ale najbardziej mu szkodzi – "nieracjonalne" żywienie. A są nim takie odmiany ziemniaków, które stonkę podtruwają. Mamy już takie: gdy je stonka zje, staje się słabsza, tak że Boveria z łatwością daje sobie z nią radę. Ziemniaki w pełni stonkoodporne, a więc takie, które bądź powodują śmierć stonki, bądź owad ten ich nie tknie – to jeszcze ciągle sprawa przyszłości. Bo aczkolwiek mamy już kilka i takich odmian, to albo dają one niejadalne bulwy, albo za mały zbiór, albo pod innym względem nie odpowiadają wymaganiom nauki czy praktyki."
Kolejne spostrzeżenie – hodowla odpornościowa dawała nadzieję, ale do dziś nie dała zadowalającego rezultatu (jeśli chodzi o stonkę, na wiele innych agrofagów, to bardzo dobra metoda). Owszem są dostępne odmiany GMO odporne na tego owada, ale i tam następuje przełamanie ich odporności, a poza tym nie są dopuszczone w UE. Jeszcze inna spraw – połączenie cechy odporności na stonkę z walorami kulinarnymi – nic nie jest w przyrodzie za darmo – niesmaczna dla stonki odmiana, nie będzie na razie smaczna dla nas.
Uczcie się narody od Polaków!
Z naszymi wówczas 2,5 mln ha ziemniaka byliśmy pod względem powierzchni na drugim miejscu na świecie (po ZSRR). Nic dziwnego, że z Polski często płynęły lesze lub gorsze innowacje w zakresie agrotechniki. Dotyczyło to ochrony chemicznej"
"Wśród nowych środków obronnych, już znanych, znalazły się takie, które STOSUJEMY PO RAZ PIERWSZY W ŚWIECIE. Na przykład zeszłoroczne doświadczenia na 5.000 ha, obejmujące 4 gminy w powiecie szamotulskim (woj. poznańskie). Wprowadzono tu na pola chwytne – ziemniaczane, pułapkę na stonki. Dokładne badania biologii i ekologii owada wykazały, że wychodzi on z ziemi trochę wcześniej, przed wschodami ziemniaków. Na polach chwytnych posadzono podkiełkowane już ziemniaki 25 kwietnia, a normalne sadzanie przesunięto o miesiąc później. Na polach tych stanowiących 10 proc. areału ziemniaczanego wychwytano 31.000 stonek. Gdy normalne sadzenie przeprowadzono w maju, już stonki na polach tego areału było o około 70 proc. mniej niż w ubiegłym roku i – niż w sąsiednich powiatach w równej mierze dotychczas atakowanych przez tego szkodnika."
Pola chwytne to pomysł, który w niektórych częściach świata, a zwłaszcza w produkcji ekologicznej przyjął się z powodzeniem. U nas problemem pozostaje cały czas krótki okres wegetacji – opóźnienie sadzenia ziemniaka ma duży wpływ na plon. Pozostała zatem i przyjęła się metoda chemiczna. Jednak wówczas nie tylko negatywnie z czasem osławione DDT stosowano. Były znacznie gorsze substancje!
(Prawie)idealny HCH
Z artykułu sprzed 70 lat dowiemy się, że przemysł chemiczny w Polsce zajął się produkcją HCH (chlorek benzenu) z nośnikiem kredowym, talkiem lub kaolinem pod nazwą handlową Gamatox. Co ciekawe zalecana dawka wynosiła 25–30 kg/ha (gdyby był do dzisiaj to pozwoliłoby na wielką redukcję zużycia s.cz w ramach EZŁ)! Dla nieobeznanych w historii rolnictwa – środki wtedy stosowano metodą opylania, a nie opryskiwania. Dowiemy się też, że według Leningradzkiego Instytutu Ochrony Roślin substancja HCH miał pozytywny wpływ na rozwój... pożytecznych bakterii w glebie! Ponadto w niskich dawkach działała regulująco na wzrost roślin, czyli była regulatorem. Ciekawe czy dziś firmy fitofarmaceutyczne odważą się pokazać badania pozytywnego wpływu chemii na mikroflorę glebową?
Z artykułu dowiemy się też, że Gamatox nie był takim ideałem. Otóż środek miał przenikliwy, wstrętny zapach pleśni, a co gorsza odór ten przechodził on na ziemniaki oraz buraki czy czereśnie. Co gorsza efekt zapachowy trwał nawet 2–3 lata od zastosowania. Nic dziwnego – taka dawka i mocna chemia!
Tak zatem wyglądała ochrona 70 lat temu. Jak wygląda dziś? Przy precyzyjnych opryskiwaczach, dawkach insektycydów rzędu kilkunastu gram na 1 ha, programach precyzyjnego wyznaczania terminu, jest to niewątpliwie inna epoka, choć cel ten sam – ochronić plony.
Na koniec jeszcze trzy spostrzeżenia. W artykule z dość mrocznych lat wprowadzania u nas komunizmu i początku zimniej wojny nie ma słowa o panującym do dziś micie na temat amerykańskich zrzutów stonki. To miało miejsc wcześniej i w 1955 r. nikt już nie nabierał się na tą tanią propagandę. Druga sprawa – nie ma słowa o zarazie ziemniaka. Po prostu wówczas to nie był jeszcze żaden problem w naszym klimacie. No i trzecie spostrzeżenie – ani słowa o toksyczności dla ludzi i negatywnym wpływie środków na środowisko. O tym ludzie szerzej dowiedzieli się później – wtedy najważniejsze było zachowanie plonu.
tcz